Życie? Tak, ale tylko z naszymi umarłymi: Bielmo Netfliksa to nie jest kryminał (recenzja)!

Bielmo” to najlepsze, co od jakiegoś czasu przytrafiło się streamingowi, zwłaszcza w wydaniu tego konkretnego – lubującego się w promowaniu akronimów – serwisu!

I choć potrzeba było do tego solidnego literackiego pierwowzoru, uwagi Christiana Bale’a (nie tylko odtwórcy głównej roli, ale też współproducenta filmu), świetnego reżysera i kilku dodatkowych kapitalnych aktorów (w tym roli życia dawnego Dudleya z „Harrego Pottera”!), to muszę powiedzieć jedno – „Bielmo” sprawia, że mogę przymknąć oko na porażkę Netfliksa z „Wiedźminem”!

Uwaga, spojlery: jeśli dotąd nie oglądaliście „Bielma”, to wróćcie do lektury tekstu po seansie!

Bielmo jako kryminał to niezbyt trzyma się kupy, ale czy to miał w ogóle być kryminał?

Bielmo / fot. Netflix

Cudowny Internet i mania klasyfikacji sprawiły, że zasiadając do Bielma spodziewałem się osadzonego w epoce kryminału. W połączeniu ze zwiastunem, sugerującym domieszkę sił nieczystych, mógłby to być bardzo apetyczny kąsek, więc odrzucając antypatię do Netfliksa (za zadźganie Wiedźmina powinni teraz oddać Amazonowi czy HBO prawa do serii i pozwolić na reboot całości) zasiadłem do seansu.

Już pierwsze minuty sprawiły, że byłem pewien, że na pewno nie chodzi tu o tradycyjny kryminał, ale raczej wędrówkę w głąb naszych bohaterów, czyli granego przez Bale’a byłego nowojorskiego detektywa, Augustusa Landora, oraz genialnie ożywionego E.A. Poe, którego postać przypadła Harremu Mellingowi, znanemu całemu światu jako chłopiec, który dręczył Harego Pottera (tak, ten obecny chudzielec to nasz dawny grubasek, Dudley!).

Skoro mimo ostrzeżenia o spojlerach czytacie dalej, to powiem Wam od razu, dlaczego odrzuciłem Bielmo jako kryminał. Otóż naszemu detektywowi zwyczajnie powodziło się za dobrze! I nie chodzi mi tu o te kwestie, które jako rzeczywisty morderca znał, ale raczej o to, jak łatwo układał kolejne kawałki historii i od niechcenia wpadał na to, co powinno być skrzętnie ukryte (od piwnic pod lodownią po mundur w domu doktorstwa).

Za to wszystko, co leżało poza główną intrygą, odkrywaliśmy tak, jak Wielki Opowiadacz przykazał: historię rodzinną Landora i dramat jego córki, sekrety rodziny Marquis, dziwactwa Poego. i to był znak, że w całej tej fabule chodzi o to, co dzieje się w środku, a nie na zewnątrz.

Szukasz nieszablonowego filmu grozy? Sprawdź Czarny telefon!

Kiedy drugi plan wychodzi przed pierwszy

Bielmo / fot. Netflix

Oglądałem Bielmo nie mając zielonego pojęcia, kto tam występuję poza Bale’m. I jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że obsada wygląda tak, jakby walczyli o swój kawałeczek tortu sami starzy wyjadacze! Simon McBurney, Timothy Spall, Toby Jones, Charlotte Gainsbourg, Gillian Anderson i odmieniony nie do poznania Robert Duvall w epizodycznej rólce speca od wiedzy tajemnej wykorzystali koncertowo swój czas.

Tu po prostu nie ma słabego punktu i są momenty, kiedy Bale ma problem z przebiciem się przez ich kreacje, a zwykle kapituluje przy Dudziaczku – tfu! – Poem! To, co Harry Melling zrobił z tą rolą, mogłoby być idealną ilustracją wykorzystania swojej szansy i nie zdziwię się, jeśli od tego momentu będziemy świadkami burzliwej kariery tego aktora.

Poe w jego interpretacji ma w sobie coś z blagiera i kanciarza, balansującego na granicy świata realnego i wyśnionego. Przede wszystkim to indywiduum nieokiełznane i choć fizycznie słabe, to duchem, wyobraźnią i siłą woli górujące nad otoczeniem. Strategia Mellinga okazał się wyśmienita, bo jego Poe, choć naznaczony piętnem tragizmu, jest jednocześnie niepoprawnym fantastą i mitomanem, co daje wiele okazji do uśmiechu.

A skoro już przy tym ostatnim jesteśmy, to czy zauważyliście, że jedyny uśmiech na twarzy Landora pojawia się przy Poem? Warto zatrzymać się przy tej kwestii przez chwilę, bo cudownie nakładają się tu dwie płaszczyzny:

  • fikcyjna, w której obserwujemy pokrewieństwo dusz pomiędzy naszymi – pozornie tak różnymi – bohaterami,
  • realna, gdzie cudowne dziecko Hollywood, Christian Bale, bierze udział w aktorskim pojedynku z zaczynającym wypływać na szersze wody konkurentem i … z uśmiechem przekazuje mu pałeczkę – bynajmniej nie tę, którą jego postać skrywa w połach płaszcza.

Kto wygrywa w Bielmie?

Bielmo / fot. Netflix

Fani antybohaterów chcieliby powiedzieć: zła szajka, a już na pewno przystojny i przemądrzały synalek doktora. Fani bohaterów: Landor, a może nawet i sam Poe. Niestety, przegrywają wszyscy i nie ma tu tanich pocieszeń, bo choć „człowiek zrobi wszystko, żeby oszukać śmierć”, to wiemy, jak to wszystko musi się skończyć.

Chciałoby się powiedzieć, że – choć potwornie poraniony – to jednak inny, niż kiedy go poznajemy, w jakiś sposób zwycięża właśnie Poe. Tak jakby dramat, którego był uczestnikiem, miał sprawić, że jego twórczość w nieskrępowany sposób wystrzeli. Tylko, czy tak naprawdę Poe się wyzwala? Czy rzeczywiście z zapijaczonego, przenikliwie inteligentnego, ale pogardzanego przez innych kadetów outsidera w ogóle w coś/kogoś się zmienia?

W scenie przesłuchania, kiedy postać grana przez Bale’a daje tak naprawdę upust swojemu zawodowi, że Poe go oszukał, poeta wypowiada znamienne słowa, że nie wystarczyłoby mu tysiąca żyć, żeby wymazać upokorzenia, jakich doświadczył w Akademii (choć pewnie nie tylko). I wszystko wskazuje, że to, jak Poego potraktował Landor, jest kropką nad i, pieczętującą jego tragiczną śmierć jako 40-latka.

A mogło być tak wspaniale: córka Landora mogła poznać Poego na balu w Akademii i – jak mówi sam detektyw – mogliby stać się rodziną. Niestety, zamiast na poetę, młoda dziewczyna trafiła na trójkę gwałcicieli i to przypieczętowało jej los. Czystość i niewinność Mattie, kreatywność i uduchowienie Poego, odwaga i indywidualizm Landora: żadna z tych wartości nie ma szans w starciu ze ślepym okrucieństwem świata.

Kto w takim razie triumfuje? Lokajstwo Akademii i mrok zabobonu.

Brzmi znajomo, prawda?

Czego oczekiwałem po Bielmie, a co dostałem?

Tu nie będę się (i przy okazji Was) oszukiwał: byłem przekonany, że „Bielmo” zostanie typowym filmem jednego aktora i to był błąd, do którego muszę przyznać się na samym początku.

Siłą rzeczy kołatały mi się po głowie przebitki z tych tytułów z Balem, gdzie odgrywał już role XIX-wiecznych postaci (pamiętacie świetny pojedynek Bale-Crowe?), a na domiar złego nie mogłem się pozbyć wrażenia, jakby to miała być odpowiedź tego aktora na „Zjawę” z DiCaprio. Nie wiem, może ta naturalistyczność i kadry zwiastuna tak na mnie podziałały, ale dałbym się pokroić przed seansem, że to będzie coś w rodzaju monodramu.

Na szczęście się myliłem i zamiast dramatu jednego aktora dostałem dramat, w którym właściwie trudno wskazać nie tyle głównego bohatera, co nawet kilku. Choć stonowany w środkach i otulony zimową aurą świat wyreżyserowany przez Scotta Coopera jest cichy i skuty formą, to podskórnie pęka i to na każdym kroku! Gdzie nie sięgniemy, czają się rozpacze, choroby, grzechy i grzeszki, żądze i sekrety.

Najzabawniejsze jest to, że oczekiwałem w „Bielmie” wielkiej tajemnicy – czyli czegoś, co niczym macki Vecny dotyka i zakaża bohaterów Coopera. Tylko, że coś takiego tu po prostu nie istnieje! Owszem, nad intrygą unosi się sekret szatańskiej przeszłości rodziny Marquis, ale za cholerę nie znajdziecie tam Zła przez duże Z – to tylko teatrzyk, w który „opętana” wciągnęła swoją rodzinę!

Oczywiście, w tamtym czasie taki bunt przeciwko zasadom kościoła był o wiele bardziej bluźnierczy, niż dziś, więc rytuał z sercem wisielca (przypomnę, że z zabiciem ofiar Marquisowie nie mieli nic wspólnego, a „jedynie” wycięli serce z ciała nieboszczyka) musiał stanowić potężne przełamanie tabu, cementujące rodzinę przeciw światu wraz z jej wszystkimi dziwactwami.

Ale czy Lea rozpętała pochód nadnaturalnego postępowaniem według satanicznych receptur? Odpowiedź znacie sami.

Na koniec chciałbym rzucić okiem na kwestię religii, bo ta jest jednym z ukrytych, ale potężnych „bohaterów”. Do najbardziej przejmujących scen w Bielmie należy retrospekcja, w której widzimy, jak córka Landora osuwa się w szaleństwo. I nie pomaga coraz bardzie natarczywa modlitwa i błagania kierowane w stronę „świętego” obrazu – skrzywdzona niewinność nie podniesie się już na tym świecie i nie ma dla niej ratunku, tu już nic „nie będzie dobrze”.

Dołóżmy do tego słowa samego Landora o tym, że w teczkach Akademii są pewnie też informacje o tym, że od dawna nie chodzi już do kościoła – z naszej, współczesnej perspektywy brzmi to dość zabawnie, ale w tamtych realiach było to jednoznaczne z piętnem czarnej owcy, żyjącej obok cywilizowanej i moralnej wspólnoty.

W tym kontekście wymowna jest scena samobójstwa Mattie, z rozpostartymi ufnie rękoma skacząca plecami w przepaść, a jednocześnie patrząca ojcu głęboko w oczy. Czy jest jakaś miara cierpienia, która rozgrzesza?

W zawieszeniu nad podobną pozą zostawiamy Augustusa, rzucającego na wiatr wstążkę córki – talizman, który tulił do serca przez wszystkie lata od jej odejścia.

Czy skoczył? Ja wierzę, że tak.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NAJNOWSZE