Pink Floyd dla Ukrainy to gest, który ma poważne znaczenie: z jednej strony zaniesie wiadomość o krzywdzie tego narodu wszędzie tam, gdzie znajdziemy fanów zespołu, z drugiej cały dochód ze sprzedaży singla jest przekazywany na wsparcie ofiar wojny.
Uwielbiam „Division Bell” i choć od 1994 roku Floydzi uraczyli nas potężną ciszą, to po usłyszeniu Hey, Hey, Rise Up! nabrałem podejrzeń, że było to milczenie z gatunku tych błogosławionych.
Ten zespół wygrał wszystko, co było do wygrania i zapisał się nie tyle w historii rocka, co muzyki w ogóle – tym trudniej zrozumieć, dlaczego światło dzienne ujrzał utwór, mający być cegiełką dla zaatakowanej przez Rosję Ukrainy. W zasadzie wciąż po kilku przesłuchaniach broni się tu występ Andrija Chływniuka, a cała reszta jest z gatunku tych nie do odsłyszenia.
Zanim mnie zakrzyczycie, że tej kategorii utworów nie powinniśmy oceniać zwykłą miarą, powiem tyle: nie ma nic gorszego, niż ujrzenie nagości króla!
Pink Floyd dla Ukrainy: kiedy ojcowie progresywnego rocka skręcają w niewłaściwą alejkę
Utwór Hey, Hey, Rise Up! uosabia wszystko, co w twórczości Budki Suflera … tfu tfu! – Pink Floyd – jest tak często wyśmiewane. Patetyczne solówki i tempo rodem z weselnego kawałka, granego o 3ej nad ranem, skontrastowane z prostym śpiewem w języku ukraińskim robi porażające wrażenie i jakby metaforycznie przenosi nas z płaszczyzny muzyki na kontrast pomiędzy Wschodem a Zachodem.
Tu, gdzie wschodnia estetyka szuka prostej, wykrzyczanej prawdy, Zachód idzie w gładkie melodie z pompatycznymi frazesami. Brakuje tu mocy dawnych Floydów, ich głębi, przekory, talentu do unikania dróg na skróty w poszukiwaniu niezapomnianych melodii czy w końcu brzmienia, jakie po kilku taktach pozwalało rozpoznać, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym.
Co w takim razie zostaje z magii zespołu, który stworzył własną mitologię? Sądząc po Hey, Hey, Rise Up! obawiam się, że niewiele. I tym bardziej trzymam kciuki za to, żeby Gilmour wrócił na solowe tropy, bo nurzanie się w przeszłości po to, żeby ratować teraźniejszość, wydaje się zadaniem karkołomnym.
Czy słuszna sprawa ma zamknąć głos wszelkiej krytyce? Oczywiście, że nie, a zresztą czym jest singiel wobec dyskografii, która wprowadziłaby nie jeden, a ponad 10 zespołów do rockowej Hall of Fame? Myślę, że o ile poprzedni dorobek Floydów jest spiżowy, to o Hey, Hey, Rise Up! większość fanów szybko zapomni.
Garść muzycznych wiadomości:
- Taylor Hawkins: Queen, zaraźliwy uśmiech i miłość do rocka do samego końca!
- T.LOVE Pochodnia: w poszukiwaniu dawnego T.LOVE