Eddie Vedder Brother the Cloud to najnowszy, przepełniony emocjami utwór z nachodzącej płyty wspaniałego artysty. Jakiś czas temu wspominaliśmy o kawałku Long Way, zabierającym nas w nostalgiczną podróż w stylu Toma Petty’ego, teraz nadszedł czas na wykrzyczenie bólu po stracie kogoś bliskiego. Brzmi banalnie? W wykonaniu Veddera nic takie nie jest!
Eddie Vedder Brother the Cloud: od szeptu do krzyku, od prośby po bunt, od modlitwy po fuck you?
Tym, co najbardziej mnie intryguje przy kolejnych pogłoskach o nowym solowym albumie Veddera, jest kwestia, na ile pozostanie on w stylistyce, do której przyzwyczaił nas działaniami w Pearl Jam.
Nie wiem, jak Wy, ale sam mam ogromną słabość do tych utworów, które oddalają się od tego, do czego Vedder przyzwyczaił nas przez dekady grania z PJ – soundtrack do „Wszystko za życie” czy „Ukulele Songs” przynosiły świeżość kameralnego, a jednocześnie pełnego pasji i nieskrępowanego ograniczeniami gatunku talentu.
Miałem wrażenie, jakby zamiast showmana i frontmana, którego zna cały muzyczny świat, na solowych albumach Vedder pokazywał bardziej Dylanowską i Springesteenowską (najbardziej tego Springesteena, jakiego znamy z „Nebraski”) cząstkę swojej duszy.
„Brother the Cloud” bardziej niż poprzedni singiel grawituje w stronę Pearl Jam (znajdziecie tu nawet niemal identyczne wykrzyczane partie, jakie znamy z „Dance of the Clairvoyants”) i jest dziwną mieszanką: pierwsza część kawałka to coś, co łatwo utożsamimy z solową twórczością artysty, druga ma mocne korzenie w ostatnim dorobku całej grupy.
Choć początkowo byłem nieco zaskoczony tym rozwiązaniem, to trzeba przyznać jedno – Vedder ciągle potrafi pochwalić się mocą tworzenia idealnych, prostych riffów, które opanowują słuchacza od pierwszych sekund. Tu nie ma zbędnych przygrywek: piosenka zaczyna się od taktów, jakie trudno będzie wyrzucić z głowy przez dłuuugi czas i co najzabawniejsze, to właśnie ta spokojna partia zostaje z nami najdłużej – a nie wykrzyczane, pełne emocji uczucia straty.
Zastanawiałem się, czy o to właśnie chodziło – bo finał „Brother the Cloud” jednoznacznie wskazuje, że nie ma łatwych pocieszeń i zamiast ukojenia zostaje żar tęsknoty za kimś, kto był nam niezbędny jak powietrze.
Kim są przyjaciele?
Eddie Vedder Brother the Cloud to zapowiedź albumu pełnego gwiazd. Dream Team rocka według Veddera?
Nie sposób przejść obojętnie wobec wszystkim pogłosek o zapowiadanej płycie Eddiego także ze względu na to, jak niezwykle osobowości udało mu się zgromadzić w studio: od Steviego Wondera, Ringo Starra, Eltona Johna po Andrew Watta, Chada Smitha i Josha Klinghoffera.
Niesamowite połączenie, prawda? Od ojców założycieli popu i rocka po muzyka znanego głównie z RHCP! Nie mam pojęcia, co może wyniknąć z takiej mieszanki, ale wiem jedno – Eddie nigdy nie odpuszcza i jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki wyczarowuje piosenki, które przebojowością mogłyby zapełnić albumy konkurentów na całe lata do przodu. A my mówimy o jednym artyście, który od początku lat 90-tych XX wieku i tak ma zarezerwowane miejsce na liście największych gwiazd muzyki – i to nie tylko rockowej.
Oby ten niedosyt artystyczny pozostał w Vedderze jak najdłużej – coraz mniej magii wokół nas i taki czarodziej rocka jest dziś potrzebny jak chyba nigdy wcześniej.