Ralph Kaminski to jeden z jaśniejszych meteorów na naszej scenie muzycznej i choć brzmi to jak banał, to trudno uwierzyć, że tak wspaniale wdarł się na listy przebojów.
Pamiętam, jak pojawił się na antenie Trójki w 2016 roku, która popularyzowała jego debiutancki album „Morze”, i byłem oczarowany tym, w jaki sposób pokazał swój świat. Bo debiut był czymś, co wypłynęło samoczynnie z tej przedziwnej duszy, tak innej od tego, co można było usłyszeć w tamtym czasie.
Falujący głos, falujące emocje, morze melodii i on – cichy, do bólu zwykły chłopak o zalęknionym spojrzeniu, wyrzucający z siebie to, co kotłuje się wewnątrz.
Czy tamten Ralph sięgnąłby po „5 minut łez” Haliny Żytkowiak? Wątpię, bo przez własne musiał widzieć niewiele.
Jak to robi Ralph Kaminski?
Wszystko zmieniło się z nadejściem „Młodości”, drugiego albumu z 2019 roku, będącego zapisem odprysków biografii nowego Rafała, który wywalczył już swoje – i nie mam tu na myśli tylko ogromnego sukcesu poprzedniej płyty. „Młodość” jest dla mnie zapisem odzyskanej młodości chłopaka z Jasła, tak różnego od tego, co go otaczało.
To właśnie tu pojawia się kreacja Ralpha jako artysty, który przeniósł się do nas wehikułem czasu prosto z lat 70-tych. Stylówka łącząca Abbę, Queen i Bee Gees to nie tylko przebranie – to też wspólny mianownik tego, co słyszymy na drugim albumie.
Ciekawe jest to, że o ile debiut był wykrzyczanym przez „zwykłego” chłopaka dramatem miłosnym, tak „Młodości” towarzyszy przemyślana kreacja i pomysł na każdy detal: czy to będzie zgrzebny sweterek i przeżywający dziś renesans kemping (cholerny profeta!) z „Wszystkiego najlepszego”, czy kapitalna scena widowni oglądającej występ z „Kosmicznych energii”, to całej tej otoczce cekinów, dzwonów i peruk towarzyszy potężny nawias umowności i kiczu.
O ile to świetna tarcza dla własnej twórczości, to już przy coverowaniu może być bronią masowego rażenia, która wysadzi zbyt wiele, w tym samego artystę. I niestety – 5 minut łez w wykonaniu Ralpha to coś w rodzaju napisanej na szybko pracy domowej, bazującej na doświadczeniach całej drugiej płyty.
Ralph Kaminski 5 minut łez i walkower z oryginałem
Nie znałem oryginału w wykonaniu Haliny Żytkowiak i gdy pierwszy raz usłyszałem „5 minut łez” z sugerowanych utworów na Tidalu, nie miałem pojęcia, że to cover. Trudno, czasem trzeba się przyznać – ale po usłyszeniu pierwotnej wersji jestem w delikatnym szoku, że taka perełka uchowała się na jedynym albumie solowym tej wokalistki.
W wykonaniu oryginalnym to utwór, który wydaje się być polskim hołdem dla amerykańskiego funku! Posłuchajcie tylko tego podkładu sekcji rytmicznej, który równie dobrze mógłby powstać w Harlemie lat 70-tych. Do tego oszczędna gitara i smyczki w tle rodem z ELO oraz miękki, modulowany wokal sprawiają, że trudno wyrzucić z głowy ten kawałek po jednym odsłuchaniu.
W tak przygotowany podkład wchodzi cały na stylizowano Ralph i co robi? Wpada momentalnie w estetykę campu, śpiewając całość na tak zawężonej skali, że brzmi jak własna autoparodia. Najgorsze jest to, że teledysk mógł uratować „5 minut łez” jako ilustrację filmu, ale jakby maniera samej piosenki była niewystarczająca, twórcy postanowili postawić kropkę nad „i” i poszli w parodię po całości.
Mamy tu paradującego w ciuchach z epoki wokalistę, robiącego maślane oczka do adresatki sanatoryjnego songu, w jaki zamienił utwór Żytkowiak. I pal licho, ma to sporo wdzięku, jaki Kaminski potrafi roztoczyć, ale ileż można słuchać i oglądać wariacje na ten sam temat? Gdyby jeszcze Ralph nie poszedł w tony, które u Żytkowiak były bardziej delikatne i nie tak dosłowne, czyli podskórną melancholię tego utworu, którą wyciągnął jako główną oś piosenki.
Niestety, „5 minut łez” zostało przez to okradzione z funku i zamieniło się w campową polewkę, a szkoda, bo kto jak kto, ale Kaminski potrafi.