Kosz pełen głów: stracone złudzenia (recenzja)

Kosz pełen głów to wydawnictwo z serii Hill House Comics, nad którym pieczę trzyma nie kto inny jak Joe Hill. Banałem jest pisać, czyim Hill jest synem, ale jedno jest pewne – nawet gdyby nie miał nic wspólnego ze Stephenem Kingiem, to i tak porównania byłyby nieuniknione.

Nie chodzi pisanie w podobnej estetyce, ale specyficzne umiłowanie do szczegółu i każdą stronę przesiąkniętą amerykańskim klimatem. Właśnie tych cech nie zabraknie w Koszu pełnym głów, jednak powiem od razu – to stanowczo za mało, by wrócić pamięcią do tego tytułu już w chwilę po lekturze.

Kończysz komiks, a w głowie nie zostaje nic z kosza pomysłów Hilla – bo ten okazuje się być mocno dziurawy.

Kosz pełen głów: nadmorskie miasteczko, mała społeczność i nagłe odizolowanie od świata

Brody Island, niewielka kurortowa miejscowość w Maine, wrzesień 1983 – właśnie tu spotykamy główną bohaterkę, która przyjeżdża do swojego chłopaka, dorabiającego przez całe lato jako gliniarz. Zanim dowiemy się o nich czegoś więcej niż to, że są ze sobą szczęśliwi, a chłopak nie odłożył spodziewanej gotówki, na jaką liczył pracując całe wakacje, akcja rusza z kopyta do przodu.

Kosz pełen głów: miłe złego początki 😉

Fani Kingów od razu poczują się jak u siebie: stan Maine, więzienie Shawshank, miasteczko nagle odizolowane od świata i na pozór zwyczajne postaci, które pod płaszczykiem banału skrywają swoje sekrety. A uwierzcie mi, mają co urywać: od homoseksualizmu, przez kradzieże i wszelkiej maści matactwa z korupcją na czele, przygody na boku po morderstwa.

Lawina zdarzeń nadkruszy stereotypową letniskową mieścinę i wyciągnie na wierzch sporo sekretów – szkoda tylko, że główna bohaterka nie jest zbyt charakterystyczna.

To pierwsza wada tego tytułu: mamy wrażenie, jakby June Branch byłą wypadkową bohaterek utworów typu rape and revenge. Piękna, na pozór bezbronna i niezdolna do przemocy, na skutek tragicznych wydarzeń bierze sprawy w swoje ręce i rusza z krwawą zemstą. Im dalej w las, tym więcej sekretów włodarzy miasteczka odkrywa, a na końcu czeka ją dramat związany z jej ukochanym, który nie do końca okazuje się być tym, kim był w oczach June.

Kosz pełen głów: magiczny topór wkracza na scenę

Motywy znane i lubiane, prawda? Nie byłoby w tym nic złego, gdyby w tej całej opowieści było więcej samego Hilla, a mniej samej zabawy z konwencją, która czasem sprawia, jakbyśmy czytali wzorowe wypracowanie najlepszego ucznia na zadany temat.

Oczywiście nie oczekuję, że Hill będzie sypał pomysłami jak w przypadku genialnego Locke & Key (dla pewności – mówię o komiksie, a nie nędznej ekranizacji Netfliksa), ale Kosz pełen głów sprawia wrażenie gotowego scenariusza, którym można posłużyć się bez zbędnych cięć podczas produkcji telewizyjnej.

Kosz pełen głów: recenzja pomysłów

Czytając Kosz pełen głów miałem wrażenie, że coś się tu nie klei i już tłumaczę, o co mi chodzi. Podstawowa kwestia związana jest z przypiętym jak kwiatek do kożucha toporem, wprowadzającym nadnaturalne do całej opowieści. Właśnie przy nim nagromadzona jest zabawna spirala absurdu:

  • broń, licząca co najmniej setki lat, trafia w ręce domorosłej i wcale nie najbogatszej kolekcjonerki w zapyziałym miasteczku,
  • nikt nie ma pojęcia o jej możliwościach (to akurat jestem w stanie sobie wyobrazić, bo nie nie co dzień mamy okazję skrócić kogoś o głowę) ale główny czarny charakter potrafi objaśnić jego genealogię,
  • w rękach przypadkowej – choć trzeba przyznać odważnej – dziewczyny zmienia się w śmiercionośną broń i trafia tam, gdzie trzeba,
  • tylko topór i efekty jego działań są nie z tego świata – cała reszta mogłaby być elementami typowego scenariusza dramatu filmowego klasy B.

I chyba właśnie z tym ostatnim mam największy problem… Hill przyzwyczaił nas do misternych fabularnych układanek, bogactwa postaci, zaskakujących zwrotów akcji i wiarygodnych motywacji bohaterów, którzy dosłownie żyją na wielu płaszczyznach.

Kosz pełen głów: dziel i … rąb!

Niestety, w Koszu pełnym głów jedyne żywe postaci to paradoksalnie ofiary topora, którym po śmierci nagle rozwiązuje się język i gadają jedno przez drugie. W zasadzie skrócenie złoczyńców o głowy nie tylko popycha fabułę do przodu (swoja drogą to kapitalne deus ex machina), ale daje pretekst do ciekawych dialogów, które są chyba najlepszymi elementami scenariusza.

Jeśli szukacie komiksu, który da sporo rozrywki, a przy tym pozwoli spojrzeć inaczej na popularne postaci czy motywy, zobaczcie raczej Niezniszczalnych od DC (recenzja DCeased: Niezniszczalni).

Kosz pełen głów: warto?

Kosz pełen głów: okładka alternatywna

Dla jasności: uwielbiam Hilla. To kapitalny i niezwykle odważny twórca, który wychylił się z cienia przytłaczającej sławy ojca i sam zapracował na własny wizerunek jednego z kultowych autorów popkultury XXI wieku.

Pudełko w kształcie serca, Rogi, Locke & Key – to tytuły, które wrosły w świadomość fanów fantastyki czy grozy i trudno je będzie stamtąd wykorzenić. Co innego z Koszem pełnym głów, który bardziej wydaje się wariacją na zadany motyw, niż pełnoprawnym dziełem z postaciami z krwi i kości.

Kosz pełen głów znajdziecie na stronie wydawcy, Egmont Polska.

Do warstwy obyczajowej nieco na siłę doklejony jest motyw starożytnego topora, który tak jak ścina głowy, równie chętnie rozwiązuje języki. Element ze świata fantastyki robi więc coś, co mogliśmy już oglądać w Rogach – wpływa na życie bohaterów i jego otoczenia, mimo że sam nie powinien nawet istnieć.

W tym cały problem: wszystkie elementy tej historii już znamy, a spore ich fragmenty opowiedział sam Hill

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NAJNOWSZE